Skip to content
Robert S. Donovan
Robert S. Donovan

„Małym małpkom, oddzielonym od mamy, dano do wyboru dwie figurki – jedną drucianą, ale dającą jedzenie, i drugą – miłą w dotyku, przypominającą dorosłą małpkę, ale nie karmiącą. Małe małpki wybierały zawsze tę drugą, dobrą do przytulenia figurkę. Szukały kontaktu. Na zdjęciach widać je, trzymające się kurczowo tej włochatej niby-mamy, i wychylające się, żeby jednak złapać jakiś pokarm od tej drugiej, drucianej.”

Głód silniejszy niż głód – Martyna Bunda, Polityka, 7.02,2014

W tej chwili powinnam robić inne rzeczy, ale wiem, że jeśli nie napiszę dziś tego wpisu, to pewnie przepadnie – o ile nie na zawsze, to na pewno na kilka dobrych miesięcy.

Jakiś czas temu udało mi się uwolnić od natrętnej myśli o tym, że nie jest dobrze, że jestem sama. Albo inaczej: od przykrego uczucia bycia samej. Nie chcę przez to powiedzieć, że będę teraz jedną z tych osób, które potrafią od ręki zrobić listę zalet bycia singlem, dlatego, że mimo, że jestem sama, za singielkę się nie uważam (to w sumie zabawne, bo mimo, że od lat piszę blog, tak samo trudno przez usta mi przechodzi słowo blogerka, a jeszcze trudniej jest mi sobie tę nazwę na tarczy przyszyć do ubranka).

Wracając do myśli: nie stało się tak dlatego, że wzięłam kartkę, czerwony i czarny cienkopis i napisałam:

Justyna, oto powody, dla których SUPER jest być singlem:

masz więcej czasu dla siebie
możesz robić co chcesz
nie musisz się nikomu tłumaczyć
możesz chodzić na randki
możesz się realizować
możesz spełniać swoje marzenia
nie musisz się o nic martwić
nie musisz się wiecznie kłócić
nie musisz udowadniać swojego zdania
nie musisz mieć długich włosów
masz czas na spotkania z koleżankami
możesz jechać na dwa tygodnie wakacji na plaży
możesz spać od okna
możesz oglądać seriale dokumentalne o zbrodniach
teraz to TY jesteś najważniejsza.

Nawet, gdybym sporządziła sobie taki manifest, to guzik by mi on dał z kilku względów. Pierwszy to taki, że w życiu naprawdę staram się rozwiązywać zagadki, a nie korzystać z cheatów, pomijając trudne poziomy, a więc ucieczki oraz zagłuszenia mnie nie urządzają, bo wiem, że prędzej, czy później, do mnie wrócą. Drugi zaś, to ten, że robiąc wszystkie te rzeczy z listy (które – swoją drogą – można robić w związku), nigdy nie zaspokoiłabym podstawowej potrzeby generowanej przez mój mózg, ciało i serce, jaką jest potrzeba bliskości.

Bez zawiłych rozważań na temat tego, czym jest bliskość i, że tak samo, jak bardzo jej pragniemy, tak bardzo się przed nią bronimy – wszyscy jej potrzebujemy. Najtrudniej jest wtedy, kiedy na głodzie bliskości, szukamy czegoś (zazwyczaj byle czegoś), co nam tę bliskość zastąpi, tak jak zupka chińska stłumi głód, nie odżywając przy tym organizmu.

Na swoim przykładzie wiem, ile głupot i bezsensownych rzeczy zdarzyło mi się zrobić, bo uganiałam się za tym, żeby złagodzić palącą potrzebę kogoś obok. Wmawiając sobie, że właściwie to wszystko dlatego, że jestem młoda, a nic się w mojej sferze damsko-męskiej nie dzieje, więc czas sobie odbić lata posuchy. To, co mnie wówczas cechowało, to absolutny brak cierpliwości, dystansu i wyrozumiałości, za to bardzo duża roszczeniowość. Właściwie, to chyba gdybym mogła, rozdawałabym każdemu potencjalnie zainteresowanemu mną facetowi, ankietę:

To co, będziemy razem?
TAK             NIE

Oczywiście: taka ankieta była, ale niepisana, więc zawsze wychodziło z tego tyle, że popadałam w rozpacz, że znów się nie udało, że cały świat jakoś potrafi się wiązać, a ja nie. Że musi, no, po prostu musi być ze mną coś nie tak, że to dlatego, że mózg mam super, ale ciało grube i to pewnie dlatego, że on mnie nie potrafi zwizualizować na plaży w bikini. A może to przez to, że mieszkam na zadupiu? Albo przez to, że nie mam fajnego stylu ubierania? Albo przez to, że zawsze mówię „ok” i nigdy nie potrafię obronić swojego zdania w dyskusji, bo chcę, żeby jemu było dobrze, a tak będzie, jeśli będę spolegliwa i grzeczna.

Poczucie własnej wartości oscylujące wokół wartości zerowej. Nawet, kiedy starałam się sama siebie podnieść na duchu, to zawsze jakoś w ten sposób, że każdą, absolutnie każdą pozytywną rzecz na swój temat, łączyłam ze słowem „ale”. I wychodziło mi na przykład, że: ładna, ale niezgrabna; inteligentna, ale bez studiów; kompetentna, ale bez siły przebicia; dobrze pisząca, ale to tylko blog; cholernie zabawna, ale tylko dla bliskich znajomych; fajna, ale nietowarzyska.

Wiedziałam i czułam, że potrzebny mi jest taki pstryk! w głowie, od którego zacznę wchłaniać ze zrozumieniem te wszystkie hasła o tym, że trzeba najpierw pokochać siebie, żeby ktoś inny pokochał nas. Podobnie było z kwestią szacunku. Ale pstryk! się nie robił i nie robił.

Pewnego dnia „stało się” tak, że musiałam naprawdę uznać sama przed sobą, że jestem w czymś bardzo dobra. Oczywiście, byłam ostatnią osobą, która to przyjęła do wiadomości, bo musiałam przeanalizować wszystkie możliwe opinie ludzi dookoła, obiektywne fakty, potwierdzenia tych faktów oraz opinie ludzi, którym (jak mi się wydawało) nie dorastam do pięt. Musiałam również dla świętego spokoju, zobaczyć ile z tych opinii jest negatywnych, co obcy i anonimowi ludzie do mnie mają i czy ja się z tym zgadzam, czy nie (czaicie – obcy i anonimowi ludzie, których opinią postanowiłam się przejąć). Po tej dogłębnej analizie wytrąciłam sobie z dłoni ostatnią szabelkę, którą mogłam przed sobą wymachiwać i musiałam zaakceptować fakt, że coś mi się naprawdę udało. Że to nie jest przypadek, zbieg okoliczności, tylko ja i efekt mojej pracy. I wierzcie mi, lub nie, ale było to tak trudne i dziwne i trudne do zaakceptowania, że zatkało mnie na kilka dobrych dni.

Zaakceptowanie faktu, że coś dobrego w nas jest, albo tego, że dajemy radę bardziej, niż nam się kiedykolwiek mogło wydawać, to olbrzymia zmiana w życiu. Nagle przestajesz się czuć jak warzywny odpad w koszu z przeceną -80%, ale jak świeży, dobry i polski pomidor w ładnie wyeksponowanej skrzynce.  Wtedy można zdać sobie sprawę z tego i po raz pierwszy w życiu poczuć, że nam na sobie samych zależy. Że naprawdę warto się o siebie trochę bardziej zatroszczyć. Pogadać ze sobą i zrozumieć siebie, zamiast wiecznie się karać, ganić, poniżać, obarczać winą, szantażować, odbierać sobie radość ze wszystkiego i traktować najsurowiej na świecie i najmniej sprawiedliwie.

No więc, moi cudowni czytelnicy, chcę potwierdzić, że wszyscy ci, którzy mówią, że trzeba najpierw pokochać siebie, żeby móc kochać innych, mają rację. Tak samo mają ci, którzy mówią podobnie o szacunku. Z resztą – czy ktoś wierzy, czy nie, to już w Ewangelii miłość do bliźniego była warunkowana miłością do siebie samego.

Wracając do bliskości…

Kiedy zaczęłam  chodzić na terapię, miałam o niej takie wyobrażenie, że będzie ona polegała na sprzątaniu biblioteki po tym, jak zdarzyło się w niej jakieś włamanie, albo potężny przeciąg. Nie wiem, czy byliście kiedyś w takiej prawdziwej dużej bibliotece, gdzie książek szuka się po indeksach schowanych w takich przepięknych małych drewnianych szufladkach. I ja sobie to tak wyobrażałam, że moje życie to ten burdel i rozwalone karteczki na podłodze, a szczęście będzie wówczas, gdy ten syf odpowiednio dobrze posprzątam. Że każdy indeks trafi do swojej szufladki i zostanie posegregowany alfabetycznie, numerycznie i tematycznie.

Dzisiaj mam wrażenie, że tę najbardziej przeszkadzającą mi część bałaganu uprzątnęłam i przede wszystkim – dobrze i dokładnie ułożyłam w archiwum. Dzięki temu, nie muszę się potykać o coraz to nowe góry usypane z kolejnych szczegółów i szczególików rozpraszających mnie na dwieście różnych sposobów. Pozwoliło mi to odnaleźć się na mapie i teraz wiem, jaką drogę mogę obrać, jeśli zachcę dokądś pójść.

Dzisiaj też wiem, że bliskość jest celem, a nie sposobem i rzeczą tak prostą do zrobienia, jak śniadanie po miło spędzonej nocy. Myślę, że dzisiaj bliskość mnie już nie przeraża i nie paraliżuje, a to dlatego, że wiem, że nie mam w plecaku demonów, tajemnic, Bóg wie jakich wad, które musiałabym ujawnić poddając się prawdopodobnie ciężkiej i bardzo krytycznej ocenie.

Dzisiaj czuję, że bliskość będzie się rozwijać, kiedy poznam osobę, z którą bardziej będę chciała rozmawiać i być, niż gadać i bywać. Dotychczas zwykłam przede wszystkim, się przeglądać w drugim człowieku, zamiast zaufać sobie i najpierw przy kimś być, zamiast od razu skakać na główkę.

Dzisiaj z uganiania się za bliskością przez 24 godziny na dobę, zawsze i wszędzie, pozostały mi drobnostki: tęsknota za spaniem z kimś w łóżku oraz czasem dotkliwy brak jakiegokolwiek dotyku drugiej osoby, rozumianym jako przytulenie, pogłaskanie, moje ukochane drapanie po plecach, czy jakieś takie zauważanie szczegółów i drobnostek na ciele. Czasem zdarza mi się potrzebować tego, żeby ktoś o mnie pomyślał – czy czegoś mi potrzeba, czy może napiłabym się teraz czegoś ciepłego, a może dobrze by mi zrobiło wyjście z domu.

I w całej tej swojej pokorze i cierpliwości, którą udało mi się wyłuskać w tym bałaganie, została mi jedna próżna potrzeba: żeby przeżyć jeszcze taki rodzaj uścisku na powitanie, który bez słów mi powie, że ktoś za mną potwornie tęsknił i że się bardzo cieszy, że już wróciłam.

I że to właśnie ja.