Skip to content

Untitled-2

Pamiętam z gimnazjum pewną lekcję religii, kiedy mówiliśmy o dylematach moralnych. Byłam wówczas bardzo wierząca i równie bardzo praktykująca i prawie zawsze miałam jakąś religijną odpowiedź racjonalizującą różne rzeczy na świecie. No, ale przyszedł ten dzień, kiedy zadałam katechetce pytanie, które paliło mi dziurę w głowie od jakiegoś czasu, a odpowiedź na nie kompletnie mnie zszokowała. I można powiedzieć, że zmieniła moje życie.

Już nie pamiętam, czego dokładnie dotyczył temat lekcji, ale pamiętam, że podając różne przykłady nieszczęść, zeszliśmy nagle na osierocone dzieci i te, które czekają na rodziny w domach dziecka. Mówiliśmy o tym, że tych dzieci często nikt nie chce, że są porzucane przez swoich rodziców w zbyt późnym wieku i tak dalej, i tak dalej. I jakoś w głowie urodziła mi się taka myśl, że przecież jest tak wiele homoseksualnych par, które chciałyby mieć dzieci, a nie mogą i przecież to prawdziwy cud, kiedy łaknące miłości dziecko, trafiłoby do rodziny pragnącej tę miłość dziecku dać. Niezależnie od tego, kto tę rodzinę (płciowo) tworzy. Przecież Bóg jest miłością, przecież on też chciałby pewnie, żeby te dzieci były kochane, a nie cierpiały latami w domach dziecka.

Mieliśmy świetną katechetkę: młodą, nowoczesną, otwartą i życiową kobietę. Byłam pewna, że przyzna mi rację, że powie, że faktycznie tak by było lepiej dla wszystkich: dla tych dzieci, dla tych rodziców, oraz dla systemu. Okazało się, że nie. Że ci ludzie nie mają prawa. Że są gorsi. Że lepiej, żeby dzieci były w domach dziecka, niż z nimi.

Tak się złożyło, że znałam pewnego chłopca, który mając 4-5 lat był torturowany, gnębiony i zastraszany przez własnych rodziców. W maleńkiej miejscowości, w której mieszkał , uchodził za dziwadło, bo był niesamowicie blady, miał wręcz białe włosy, białe rzęski, brwi i ciągle był przerażony. Kiedy uciekał z domu, sypiał w rowach, albo w wilgotnych zawalających się drewnianych barakach. Chodził głodny, brudny, pogryziony przez robaki (rodzice mieli system kar: wrzucali go do piwnicy w podłodze, w której zimą na wsiach trzyma się ziemniaki i trzymali go tak długo, aż im przejdzie wściekłość na niego). Latem, w trzydziestostopniowych upałach, chłopczyk ubrany był w wełniany sweter i za małe gumowce, w których odparzały mu się stopy. Po latach tortur, trafił w końcu do domu dziecka, gdzie przeżywał drugi koszmar – koszmar porzuconego dziecka.

Nie potrafiłam się zgodzić z tym, co powiedziała mi pani na religii. Myślałam zawsze o tym chłopcu, z którym zdążyłam się zżyć. Że to niemożliwe, żeby on czuł się lepiej w betonowym, okratowanym, zamkniętym molochu, w którym jest jednym z setki takich samych, samotnych i nieszczęśliwych dzieci, niż w ciepłym, pełnym miłości domu. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że coś jest nie tak.

Do maturalnej klasy, oficjalnie nie poznałam ani jednej homoseksualnej osoby. Pamiętam za to moją bliską koleżankę, która zerwała w pewnym momencie fajnie zapowiadającą się znajomość z naszym kolegą, który jawnie głosił homofobiczne poglądy. Nie: nietolerancyjne, ale pełne nienawiści, pogardy i agresji. Nie do końca rozumiałam jej decyzję, bo przecież kwestia osób homoseksualnych na początku XXI wieku, w polskich średnich miastach naprawdę oficjalnie nie istniała. Wszyscy byli hetero, nawet ci, którym „heteryzm” nijak nie pasował do twarzy.

A potem wyjechałam na studia do Krakowa i nagle zobaczyłam, jak wygląda świat. Śmiejcie się, że tak mówię, ale naprawdę, uwierzcie mi, że przeskok był gigantyczny. Po kilku miesiącach okazało się, że bycie hetero, wcale nie jest jakąś oczywistością. Że są ludzie, których znam, lubię, z których zdaniem się liczę, a którzy są homo- lub biseksualni i wcale się z tym nie kryją, nie wstydzą się, nie tłumaczą się przed wszystkimi, że są, jacy są. No, przynajmniej w Krakowie się nie musieli tłumaczyć.

Ta różnorodność ani mnie nie zraziła, ani mnie nie zafascynowała. Wzięłam ją, jako coś najbardziej normalnego na świecie. Są nas miliardy, różnimy się od siebie, żyjemy ze sobą i powinno nam wszystkim być ze sobą dobrze.

Minęło kilka lat i okazało się, że wiele osób z liceum, do którego chodziłam, wyszło z szafy. Praktycznie żaden tego typu coming out mnie nie zaskoczył. Było to wręcz czymś oczywistym, co chyba wszyscy latami czuli, ale nikt o tym nie rozmawiał. No, bo jak? A wreszcie: co mi do tego?

I tak mijały lata, aż przyszedł dzień, kiedy poznałam fantastycznego człowieka. Człowieka, z którym dosłownie rozumiałam się w każdej kwestii: poczucia humoru, poglądów, gustu muzycznego, kulinarnego, alkoholowego. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu, wisieliśmy na słuchawce po kilka godzin dziennie, sikając ze śmiechu i rozmawiając na ściśniętym od ciągłego śmiechu gardle. Przeżyłam absolutną fascynację człowiekiem, taką, która zdarza się w życiu bardzo rzadko. Taką, że myślę, że mogłaby się skończyć na ołtarzu. Tylko, że nigdy tak skończyć się nie mogła.

Pewne rzeczy się czuje i ja je czułam. Ale przecież jak spytać o coś tak ważnego i osobistego? Przecież, gdyby był homoseksualny, to by mi powiedział. A z drugiej strony, dlaczego miałby mi o tym mówić? Przecież to nie jest żaden wstyd być homoseksualistą, dlaczego więc nikt nic nie wie?

Po kilku miesiącach tych rozważań, spiliśmy się razem ukochanym przez nas alkoholem. Przy końcu butelki odważyłam się na to cholernie trudne pytanie:

– Jesteś gejem?

Strasznie się wkurzył, a ja poczułam, jak ziemia pode mną się zapada i pochłania mnie czarna otchłań.

– A jeśli jestem to co?! – wypalił oburzony.

– To nic, po prostu tyle się znamy i chciałam wiedzieć – powiedziałam przerażona.

– No, jestem i co… – powiedział już spokojny.

– No i nic! – wypaliłam z ulgą – Dlaczego mi nic przez tyle czasu nie powiedziałeś?!

– Bo to nic nie zmienia. Poza tym, mam dość tłumaczenia się z tego kim jestem. Nie wszyscy to rozumieją, kumple w pracy rzucają nieraz głupie hasła. Jestem zmęczony tłumaczeniem się przed innymi z tego, kim jestem. To jest moja sprawa.

Rzuciłam się mu wtedy na szyję i naprawdę długo, długo płakałam. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam podobnych emocji, a tymi emocjami była mieszanina olbrzymiego sprzeciwu, bólu, jakiego doświadcza człowiek, gdy widzi, że jego bliskiemu dzieje się krzywda, empatii, smutku i rozczarowania światem.

Przecież to mogłam być ja. Przecież to niewyobrażalne dla mnie, nie móc być sobą, bo zwyczajnie jest się zmęczonym tym, że są ludzie, środowiska i miejsca, w których jest się permanentnie ocenianym, kategoryzowanym, traktowanym inaczej. I jakim, do cholery, prawem, obcy ludzie, wpieprzają się do mojego życia, u jego kompletnych podstaw?!

JAKIM PRAWEM?!

 

To jest tak samo, jakby ktoś uważał (przepraszam, gigantyczna część społeczeństwa), że nie mam prawa zakładać rodziny, pracować, pokazywać się na ulicy, bo na przykład mam nadwagę. Chociaż nie, bo wagę można zrzucić. Ok, gdyby ta gigantyczna część społeczeństwa pozbawiała mnie praw, bo jestem za niska. Albo, że mam niebieskie oczy. Albo, że mam jakiś tam gen, który należy ze społeczeństwa, zdaniem tej grupy, wyeliminować.

Dzisiaj za zupełnie normalne uważamy to, że na przykład, taka ja, piszę sobie blog, pracuję, płacę podatki, głosuję, mogę prowadzić samochód. Że mówię otwarcie o swoich poglądach, że jakość mojego człowieczeństwa stanowię ja sama, a nie zamożność mojego męża, za którego wydała mnie moja rodzina. Dzisiaj za zupełnie normalne uważamy to, że za ciężkie pieniądze kupujemy bilety na koncerty Rihanny, czy Kanye Westa, spijamy słowa z ust Beyoncé, a prezydentem jest Barack Obama. Przecież do 1964 roku (czyli za czasów naszych rodziców!!!) w USA panowała segregacja rasowa, a czarnoskórzy mieszkańcy USA byli dyskryminowani w podły sposób.

Jaki wpływ na swój los mają ofiary prześladowań? Czemu winne były kobiety, czym zasłużyli sobie Afroamerykanie, albo choćby my, Polacy, w czasie II wojny światowej? I, o ile, jestem w stanie przyjąć, że na przykład nasi oprawcy widzieli w nas faktyczny problem na drodze do swojego celu, tak powiedzcie mi, w czym komu przeszkadza FAKT, że ktoś jest odmiennej orientacji seksualnej?

Można usłyszeć, że skoro „oni” chcą równości, to po co urządzają parady? Po co „im” protesty, po co „im” organizacje? Dokładnie dla tego samego powodu, dzięki któremu działy się praktycznie wszystkie rewolucje na świecie. Bo nigdy nie chciałabym ani na chwilę żyć w świecie, w którym legalnie dyskryminuje się jakąś grupę ludzi, z powodów etnicznych, narodowych, rasowych, poglądowych.

Podziwiam każdą osobę, która pomimo strachu, przeszkód i negatywnej opinii nawet najbliższych osób, odważyła się na wierność samemu sobie. Niestety, używam słowa „odważyła się”, bo póki co, żyjemy w świecie, w którym bycie sobą wymaga niejednokrotnie heroicznej wręcz postawy.

Tych kilkanaście lat temu, na lekcji religii, wydarzyło się coś, co miało na mnie wpływ na całe dalsze życie. Wydaje mi się, że to był taki moment, w którym zmieniłam nieco swoje wyznanie. Z „wierzę w Boga” na „wierzę w Miłość”.

Bo w końcu (…) Miłość nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje.

PS.

Dzisiaj Włodek Markowicz (którego prywatnie uważam, za człowieka numer jeden na polskim YouTube), wrzucił wspaniały film, w którym mówi między innymi o tym, że jest dumny z tego, że może wyrazić swoje poparcie dla osób homoseksualnych chcących zawierać związki małżeńskie. I jak zwykle mówi o tym we wspaniały sposób. OBEJRZYJCIE!