Skip to content

Siedzę od kilku dni w pracy, w której wysoki sufit sprzyja przemyśleniom i natchnieniom. Od poniedziałku czekam na natchnienie, pomysł, iskierkę, która na mnie spadnie i jak zwykle od lat, każe mi pisać. Czekam, czekam i czekam, i nic. Zabieram się więc za pisanie nie czekając na żadne czynniki zewnętrzne i… idzie jak po grudzie.

Jeden tekst – do kosza. Drugi traktuję sekwencją ctrl+adelete.Trzeci wywalam za pomocą backspace. Szkic czwartego wywalam z folderu. Skoro nie mam pomysłu, a iskierki nadal nie ma, przeglądam więc moje notatki, które robię na telefonie. Widzę, że mają potencjał i aż się proszą o rozwinięcie, ale kompletnie nie wiem jak się do tego zabrać. Piszę więc do Przyjaciółki.

– Stało się coś niedobrego.
– Co się dzieje?
– Nie umiem napisać wpisu na bloga. Próbuję już ósmy raz i nic.
– Hehe, szczęśliwa Justa. Napisz o tym!

Nie będę Was katować zdaniami o tym, jak znienacka zmieniła mi się chemia w organizmie i własna mama ma lekką koparkę obserwując tę zmianę z boku. Powiem Wam dzisiaj o tym, że życie jednak bardzo dąży do harmonii. Ostatnio uświadomiłam sobie szczerze (może właśnie to nazywa się akceptacją), że miałam w życiu czarne dziury które wysysały caluteńką energię.

Jakbyśmy tego nie nazywali: depresją, załamaniem, złą formą – bywało naprawdę paskudnie. A kiedy leżysz na łopatkach, nie mierzysz zbyt wysoko, bo do wstania pomagają zazwyczaj rzeczy znajdujące się jak najbliżej podłogi. Nie powiem, żebym przez ten czas, kiedy naprawdę w życiu błądziłam, nie bywała szczęśliwa, albo, że wszystko, co się wtedy zdarzyło było złe i okropne. Bywało fajnie. Bywałam zakochana, zafascynowana nową pracą, czy jakąś zajawką. Wszystko jednak wciąż odbywało się w mocno zaciemnionym pomieszczeniu, do którego co chwila zaglądał mrok.

Nie wierzę w przypadki, więc zapewne wszystko miało się tak toczyć, żebym zachciała wyprać te nieprzepuszczające światła zasłony i przetrzeć okna. Dopiero wtedy mogłam zacząć oglądać świat takim, jakim faktycznie jest, a nie domyślać się, co jest za brudną szybą.

Wszystko to miało jedną dużą korzyść – musiałam znaleźć ujście dla wszystkiego, co mnie od środka rozpychało. Znalazłam pisanie.

Pisanie w moim przypadku ma jednak pewną właściwość, która jest niezmienna: absolutnie nie potrafię pisać kiedy jestem szczęśliwa. Tak, jakbym nagle zapomniała posługiwać się piórem, czy (co bardziej trafne w tym przypadku) klawiaturą. I tak sobie myślę, że może życie to taka skrzynka z korkami, w której trzeba coś wyłączyć, żeby coś innego mogło działać? Albo że to, co działa zabiera tyle energii, że brakuje jej dla innych urządzonek?

A może to znowu jakiś znak od życia równy z tym, że gdybym rok temu nie przyjechała na święta do domu, to nie zostałabym na dłużej i nie znalazłabym pracy, decydując się na wyprowadzkę z Krakowa, przez co nie zostałabym na Śląsku, na którym czuję się najlepiej na świecie i na którym kilka tygodni temu…

Gdy w minioną sobotę byłam w tej całej telewizji opowiedzieć o chłopaku z internetu, który był dziewczyną i prowadzący rozmawiali ze mną o tym, jak ów twór wyssał ze mnie resztki nadziei na siebie, świat, przyszłość, miłość i rzeczywistość, to po rozmowie ze studia wychodziłam lekka,  szczęśliwa i bogata o jedno ważne przemyślenie, które mnie naszło, kiedy siedziałam na białej śniadaniowej kanapie.

Że to wcale nieprawda, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Wcale nie wzmacnia. Złe doświadczenia tworzą masę lęków, zatruwają czysty umysł, plamią szczerość i łamią. I wcale nie uodporniają. To, że nas potrąci samochód, wcale nie nauczy nas tego, żeby ostrożnie przechodzić przez ulicę. Można to robić nie doświadczając przykrych wydarzeń. To, co moim zdaniem jest czymś na kształt przepisu na dobre życie, to dwa słowa: otwartość i uważność.

Uważność w dwojakim rodzaju: zarówno w tym, polegającym na obserwowaniu siebie, swoich emocji, słuchania swoich potrzeb i potrzeb innych, jak w tym polegającym na ostrożności (choć on i tak wynika z tego pierwszego).

Gdybym kilka lat temu miała tego świadomość, nie potrafiłabym już zignorować palących mnie pytań pozostających bez odpowiedzi. Gdybym kilka lat temu była w stanie uchronić się od tego, co mnie dopadło i zakleszczyło, pewnie nie musiałabym przez kolejnych pięć lizać ran, łatać się i szyć, po to, żeby stanąć dziś przed Wami i powiedzieć, że się otworzyłam na życie i na Drugiego Człowieka, nawet jeśli teraz pisanie będzie mi szło z wielkim trudem i nawet jeśli szczęście to stan, do którego bardzo trudno i nieswojo jest się przyzwyczajać. Ale, kurde, z całą pewnością mogę powiedzieć, że sobie na nie cholernie zasłużyłam.

W końcu musi być po równo, nie? 🙂

Screenshot_11