Skip to content

W ubiegłym tygodniu mogliście przeczytać tekst Idź na terapię. Nie odwalę tej roboty za Ciebie, w którym mówiłam o tym, że jestem zmęczona listami, w których (po wcześniejszej korespondencji) czytelnicy upierają się, że z depresją poradzą sobie sami, albo, że terapia im nie jest potrzebna. Że piszą czasem tylko po to, by ich utwierdzić w przekonaniu, że stanie w miejscu jest odpowiednie. Efekt tego tekstu był niezwykły, bo otrzymałam po nim dwa razy więcej listów niż zazwyczaj. I były to listy prawdziwe, szczere, pełne bólu ale i nadziei. Jestem w trakcie odpisywania na wszystkie po kolei, ale wczoraj przyszedł do mnie list, którego nigdy nie zapomnę i chcę, byście też go nie zapomnieli. 

Za zgodą jego Autorki, Ewy, publikuję go dzisiaj u siebie. W doskonały sposób opisuje przemianę, jaka zachodzi w człowieku w trakcie terapii, mówi o tym, jak ona wygląda, czym jest, a czym nie. Pokazuje też, jak z życiowego dramatu i bagna można wyjść z nadzieją i siłą. I miłością do siebie.

Witaj Justyno,

choć pewnie powinnam powiedzieć "Pani Justyno", bo przecież nie znamy się osobiście. Od dawna zaglądam na Twojego bloga; co prawda z różną częstotliwością, niemniej, zawsze wynoszę z niego coś dla siebie. Coś co daje powód do zatrzymania się i zastanowienia. Co zostaje i pracuje we mnie.

Piszę ten list po przeczytaniu Twojego artykułu "Idź na terapię. Nie odwalę tej roboty za Ciebie", tekstu o wzięciu odpowiedzialności za własne życie. Nigdy tego wcześniej nie robiłam, ale dzisiaj po tej lekturze zrodziła się we mnie potrzeba napisania do Ciebie. Podzielenia się własnymi doświadczeniami i powiedzenia Ci, że ważne jest to co robisz, oraz w jaki sposób tego dokonujesz.

Podejrzewam, że Twój artykuł dla wielu Twoich czytelników był uderzeniem w sam środek "miękkiego brzuszka", w dodatku bez znieczulenia.  Masz  w sobie odwagę do mówienia prawdy, do pokazywania własnych, ale tez cudzych niedoskonałości. Szanuje Cię za to i nie muszę Cię znać osobiście, by wiedzieć że masz wartość, którą coraz trudniej jest dziś spotkać w otaczającym świecie. Masz odwagę być dla swoich czytelników odbiciem lustrzanym, a czasami krzywym zwierciadłem. Bardzo się cieszę, że napisałaś ten artykuł. Wierzę, że Twoi odbiorcy wyciągną cenną lekcję z tego tekstu, a Ci którzy tego nie zrobią… no, cóż. Widocznie nie są jeszcze na to gotowi. 

Jeszcze raz gratuluję Ci wewnętrznej odwagi i uczciwości wobec siebie i własnych przekonań. Dla mnie ten tekst jest świadectwem Twojej wiary w ludzi i głębokiego szacunku do czytelników, ale przede wszystkim do samej siebie.

Czytając Twój Twój Blog zdałam sobie sprawę, jak rzadko ludzie mają odwagę mówić szczerze o sobie i własnych porażkach. Jak często ukrywają niepowodzenia, tworząc iluzję szczęścia. Jak rzadko przyznają  się do  tego, że z czymś sobie nie radzą i że czasami potrzebują pomocy. A jeśli już mówią, to tylko w kręgu najbliższych, tak, by znajomi, koledzy i przełożeni w pracy się o tym nie dowiedzieli. Wciąż panuje powszechna opinia, że poddanie się terapii to wstyd i przejaw słabości, zwłaszcza, gdy dotyczy mężczyzn. Bardzo rzadko ludzie decydują się na coming out w tej sferze. I nie mówię tu o celebrytach i ludziach na świeczniku, tylko o zwykłym Kowalskim, który mieszka za ścianą.

Osobiście uważam, że w Polsce wciąż mało się mówi o istotnych aspektach psychoterapii. O tym, że to żaden wstyd poprosić o fachową pomoc, że praca nad sobą jest formą rozwoju. Ludzie z lubością chwalą się kolejnym odbytym kursem, zdobytym certyfikatem, poznanym językiem, a nie mają śmiałości przyznać się do trudu który musieli włożyć by zmienić siebie, by stać się lepszym, by poprawić jakość swojego życia. Rozumiem to, bo trudno jest zdobyć się na ten krok z obawy przed wyśmianiem i niezrozumieniem. Sama tych obaw wielokrotnie doświadczyłam. Bo niestety psychoterapia wciąż kojarzy się albo z chorobą psychiczną, albo z fanaberią lub co gorsza – z manipulowaniem ludzką podświadomością. To szokujące, ale takie opinie słyszałam od wykształconych i – jak by się mogło zdawać – światłych ludzi. 

Zdecydowałam się publicznie opisać własne doświadczenia, bo wierzę w słuszność decyzji, któraą podjęłam idąc na terapię. Być może znajdzie się więcej osób takich jak ja, którzy decydując się pokazać swoje przeżycia dodadzą odwagi tym, którzy wciąż się wahają, by sięgnąć po pomoc. Pisząc do Ciebie robię swój osobisty, publiczny coming out. By nie być hipokrytką i nie otworzyć się jedynie przed nieznaną mi osobą, list ten opublikuję na swoim Facebooku, choć na samą myśl kręci mnie w brzuchu.

Zatem: w czerwcu skończyłam 35 lat i mam za sobą bardzo trudne dwa lata życia. Właściwe większość mojego życia to ciągle zmagania się z różnymi trudnościami i traumami, ale nie chceę zagłębiać się w szczegóły, bo nie chodzi o to, bym opowiadała o tym, jak trudna jest moja sytuacja lub jak wiele ciężkich miałam przeżyć. 

Przez wiele lat miałam jeden patent na radzenie sobie z własnymi niepowodzeniami i porażkami. Patent bezpardonowy lecz skuteczny: uciekałam lub zwalałam odpowiedzialność na innych, szukając winy wszędzie, byle nie w sobie. Okłamywałam przez to bliskich, ale co gorsza okłamywałam samą siebie. Robiłam dosłownie wszystko, byle tylko nie dostrzec prawdy i nie musieć się  z nią zmierzyć. Zbyt trudno przychodziło mi patrzenie na siebie szczerymi oczami. W moim życiu było kilka trudnych doświadczeń, których zaczęłam używać jako wymówki dla samej siebie, by nie musieć ogarniać osobistego bałaganu, który miałam w sobie i w życiu. Tak żyłam przez kilka ostatnich lat, co spowodowało, że się pogubiłam. Spirala moich wewnętrznych rozterek rozrosła się do gigantycznych rozmiarów, aż straciłam panowanie nad własnym życiem. 

Mówi się, że tylko potężny i głęboki kryzys jest w stanie zmusić człowieka do zmian. Tak właśnie było w moim przypadku. W jednym momencie straciłam wszystko, co dawało mi wówczas poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Męża, przyjaciółkę i chwilę później pracę. Te trzy filary przestały mnie podtrzymywać. Moja przyjaciółka stała się przyjaciółką mojego męża, a w pracy dostałam wypowiedzenie. Oczywiście – jak się domyślasz – proces oddalania się i utraty dwóch bliskich mi osób nie nastąpił z dnia na dzień i bez symptomów ostrzegawczych. Byłam jednak na tyle nieszczęśliwa i zajęta siedzeniem we własnej głowie, że nie dostrzegałam tego. 

Doznałam wstrząsu tak ogromnego, że nie byłam w stanie normalnie funkcjonować. Czułam, że z tak potężnym kryzysem sama sobie nie poradzę, że kaliber strat i głębokość ran są zbyt duże, bym mogła dźwignąć to sama. Dlatego instynkt przetrwania i wola życia kazały mi zebrać dupę i poprosić o pomoc. A o leżeniu znokautowaną na podłodze mowy nie było, bo tuż obok była dwójka moich dzieci. Zajęło mi to kilka miesięcy, aż w końcu sięgnęłam po fachową pomoc. Rozpoczęłam długoterminową terapię. Wtedy tego jeszcze nie wiedziałam, ale to był mój pierwszy krok do dorosłości i wzięcia odpowiedzialności za siebie i moje życie. To był wyraz głębokiej miłości do moich dzieci i siebie samej, choć wtedy tak na to nie patrzyłam. Wstydziłam się tego, że jestem słaba i muszę prosić o pomoc. Dopiero z czasem zrozumiałam, że było na odwrót i proszenie o wsparcie oraz próba rozwiązywania własnych problemów jest przejawem dojrzałości i odpowiedzialności. Z perspektywy czasu uważam tę decyzję za jedną z najlepszych w moim dotychczasowym życiu. Dzisiaj wiem, że znalazłam w sobie siłę do tego by zmierzyć się z samą sobą i wziąć odpowiedzialność za to, co moje. Postarać się zmienić to, co mogę i na co mam wpływ, czyli na jakość własnego życia. Już wcześniej miewałam epizody korzystania z pomocy terapeuty, lecz zawsze uciekałam  w momencie, w którym czułam, że jest mi było zbyt trudno i  niewygodnie.

Jak bardzo ciężkie były początki terapii, pewnie wiesz sama z własnego doświadczenia. Miewałam momenty, w których chciałam nawiać i więcej tam nie wracać. Wewnętrzny ból i dyskomfort, który mi towarzyszył podczas pierwszych sesji, był tak dotkliwy i nieznośny, że miałam dosyć wszystkiego. Prawda o własnych błędach i problemach, przed którymi musiałam stanąć, była trudna do zaakceptowania. Tak samo, jak konfrontacja z prawdziwym obliczem moich bliskich, gdy kurtyna wyobrażeń na ich temat opadła. Chyba wciąż gdzieś w środku buntuję się na myśl, że są inni, niż ich stworzyłam w sercu i głowie.  

Zaczęłam doświadczać bolesnego procesu stawania się autentyczną i prawdziwą. Nie było to komfortowe dla mojego Ego, za to niezbędne, bym mogła zrobić krok do przodu. 

Z upływem czasu, terapia pomogła mi czerpać siłę z prawdy o sobie. Na własnej skórze doświadczyłam, że prawda nie zawsze jest komfortowa i łatwa, że czasami boli i potrzeba czasu do zmian. Ale dało mi to odwagę do bycia sobą. Miałam to szczęście, że trafiłam na świetną terapeutkę: nie tylko profesjonalistkę i fachowca z ogromnym doświadczeniem, ale przede wszystkim, na wspaniałego, ciepłego i wrażliwego człowieka. To wielka wartość dodana, której nie da się przecenić. Dzięki jej pomocy robiłam tak ważne dla mnie postępy. 

Nadal zderzanie się z prawdą wywołuje u mnie dyskomfort i chęć ucieczki, jednak wciąż trwam i choć miewam chwile zwątpienia i słabości, nie odpuszczam. To jest moje wyzwanie, które podjęłam w bardzo trudnym dla siebie czasie, w  akcie  walki o przetrwanie, choć wtedy nie byłam świadoma tego, że był to początek walki o siebie samą i własną niezależność. Konsekwencja w kontynuowaniu psychoterapii jest pierwszą rzeczą w moim życiu, z której się nie wycofałam.

Dzisiaj, po niespełna dwuletniej nieprzerwanej terapii, wciąż uczę się siebie na nowo. I pewnie znasz to błogie uczucie, kiedy odkrywasz, że naprawdę lubisz siebie taką, jaką jesteś, że zaczynasz podejmować decyzje w swoim życiu, które świadczą, o tym, że siebie kochasz i szanujesz. Pomimo tego, że brzmi to banalnie, ucząc się kochać siebie, zaczęłam uczyć się kochać ludzi takimi, jakimi są. Bez przymusu i potrzeby ulepszania ich. Niełatwo było mi obdarzyć siebie szczerym i prawdziwym uczuciem, zwłaszcza że nikt wcześniej nie pokazał mi, jak mam to zrobić. W dodatku, brak społecznej akceptacji ma miłość do siebie nie ułatwiła mi tego zadania.

Moja miłość dopiero raczkuje i jak każde uczucie potrzebuje czasu i zaufania by mogło stać się takim na resztę życia. Dlatego małymi kroczkami wzmacniam ją w sobie i pielęgnuję dając jej coraz większe szanse, by została już ze mną na zawsze. Uczę się ufać sobie i swoim wyborom. Choć popełniam wciąż błędy, przestałam już ciosać sobie kołki na głowie za każdym razem, gdy poniosę porażkę. A ponoszę ich sporo. 

Doznałam odrzucenia od najbliższych mi osób. To był cios i bardzo dotkliwa lekcja. Choć z czasem zrozumiałam, że niezbędna, bym mogła dokonać zmian w sobie i życiu. Z własnej autopsji wiem, że odrzucenie jest jedną z trudniejszych traum, jakich doświadcza człowiek bez względu na wiek, płeć i osiągnięcia. Jest to na tyle krzywdzące i trudne, że czasami prowadzi na skraj szaleństwa, zmiany zachowań, zaklinania rzeczywistości, lub poświęcenia siebie, byle tylko ktoś przy nas stał. A miłość do siebie daje siłę, która pozwala się otrząsnąć i zrobić krok naprzód. Moja własna miłość jest moją bazą, na której na nowo buduję relacje z ludźmi i swoimi dziećmi. 

Wielokrotnie spotkałam się z opinią, że to z narcyzmu i egoizmu. Zazwyczaj słyszałam to z ust ludzi głęboko zranionych, którzy pod płaszczykiem przebojowości i arogancji chowali poczucie niskiej samooceny oraz ogromną potrzebę miłości i akceptacji. Na szczęście, coraz częściej spotykam ludzi świadomych wartości, która płynie z miłości do siebie. Niestety, ani w szkole, ani w rodzinnym domu nikt mi nie mówił, jak bardzo ważne jest, bym potrafiła kochać i szanować siebie. Najczęściej słyszałam, że powinnam kochać i szanować ludzi. Ale jak mam to, do cholery, zrobić, jeśli nikt nigdy nie potrafił uszanować mnie takiej, jaką jestem?! Na własnej miłości uczę się miłości do ludzi.

Dopiero podczas terapii otworzyłam się na to nowe doświadczenie i pozwoliłam sobie na bycie dobra dla samej siebie. Szkoda, że dopiero straty, które poniosłam, otworzyły mi oczy na to, że miłość i szacunek do siebie jest drogą do  budowania relacji w oparciu o uczciwość i partnerstwo. Jest drogą do miłości bez roszczeń i traktowania drugiego jak wieszaka, na którym mogłam zawiesić wszystkie swoje braki i oczekiwania. Odnajdując drogę do siebie przestałam szukać w ludziach " rycerza na białym koniu ",  który wybawi  mnie i zmieni wszystko. 

Wspaniałym dla mnie momentem było odkrycie mojego własnego wewnętrznego rycerza. Dzisiaj już nie potrzebuję "wybawicieli", a  jedynie ludzi, którzy będą mi towarzyszyli. A u swojego boku kiedyś zrobię miejsce dla osoby, która będzie dla mnie partnerem lub przyjacielem, dla której będę wystarczająca taka, jaka jestem. Słowo wystarczająca jest moim kluczem do bycia tu i teraz i nieścigania się z własnym cieniem. Do tego, bym spokojnie we własnym tempie, bez presji czasu i osiągnięć mogła się rozwijać.

Kiedyś przeczytałam wspaniałe zdanie, że łatwiej się żyje, gdy na każdego napotkanego człowieka patrzy się przez pryzmat przyjaciela lub nauczyciela. Wówczas łatwiej jest dostrzec lekcje płynącą z każdej relacji, a co ważniejsze, z zadanych nam ciosów. Przyjęłam tę dewizę, choć czasami z wielkim trudem mi to przychodzi, bo na przestrzeni ostatnich lat spotkałam wielu "trudnych i wymagających nauczycieli". Przyznaję, że niekiedy sama stawałam się takim nauczycielem dla bliskich. Czy oni swoją lekcję dostrzegli i wyciągnęli wnioski? Tego nie wiem. Poznałam natomiast uczucie wewnętrznego rozdarcia i wstydu, gdy doszło do mnie, że też potrafię zadawać im ciosy, które ich ranią.

Na szczęście są też Ci, których mam przywilej nazywać przyjaciółmi. Jest ich zdecydowanie mniej, za to więź i relacja, jest prawdziwa i głęboka.  

Wspaniałe jest dla mnie to, że decydując się na terapię, odkryłam drogę do takiej wersji mnie, z której jestem dumna i którą lubię. Odnalazłam swój potencjał i dostrzegłam go w innych. Wciąż uczę się czegoś o sobie, uwierzyłam w siebie i ludzi, choć nie zawsze jestem zachwycona swoim zachowaniem. Grunt, że to dostrzegam i mogę zmienić. I nie chodzi o to, że teraz patrzę przez różowe okulary i widzę Świat lepszym, niż jest w rzeczywistości. Widzę go takim, jaki jest, ale nauczyłam się czerpać z jego dobrych zasobów i nie oczekiwać, że się zmieni i będzie wspaniały. Ja się zmieniłam, więc mój świat stał się lepszy. To jest moja mantra, którą powtarzam sobie gdy mam "dzień świra" i mam ochotę wrócić do starych nawyków, gdy wątpię w sens tego co robię, bo efekty nie zawsze są oszałamiające i natychmiastowe. Gdy pomimo pracy, którą już włożyłam, czuję kolejną kłodę pod nogami i szlag mnie trafia. Frustracja i zwątpienie są moim nieodzownym towarzyszem, który co jakiś czas mnie kusi by pirzgnąć to wszystko w diabły i iść na skróty tak, jak chadzają inni. Zwłaszcza gdy widzę, że ich skróty dają im radość. Nieważne, że być może chwilową, że być może przyjdzie im zapłacić większy rachunek na koniec życia, ale w chwilach zwątpienia kusi mnie jak cholera. 

Dla mnie terapia to początek do zmian i rozwoju. Wciąż uczę akceptować siebie ze wszystkim, co mam. Zrozumiałam, że dając sobie pozwolenie na słabość i bycie niedoskonałą, częściej odpuszczam innym i nie staram się już na siłę ich zmienić. Pracuję nad tym, by przyjmować rzeczy takimi, jakie są w ich naturalnym kształcie i kolorze. To bywa trudne, ale staram się.

Terapia nie sprawiła cudów, nie cofnęła czasu i nie pokolorowała mojego życia. Wręcz przeciwnie: pokazała, że istnieje wiele odcieni szarości pomiędzy bielą a czernią. I że czasami bycie szarym też jest ok. Terapia nie stała się dla mnie antidotum na doświadczanie bólu i  lęku o przyszłość. Nie obroniła mnie przed doświadczaniem zawodu i rozczarowania. Tego wszystkiego wciąż  doświadczam, ale dzisiaj już wiem czego muszę unikać, by w poczuciu krzywdy nie  działać przeciwko sobie. Nie uderzać w poczucie własnej godności. Uczę się stawiania granic sobie i najbliższym – co przyznam – przychodzi mi wciąż z trudem. Zbyt wielki miałam lęk przed ich utratą. Nadal trudno jest mi stawiać własne potrzeby i siebie samą na równi z innymi, a w sytuacji konfliktu z bliskimi, pozostać wierną sobie. Nigdy wcześniej tego nie robiłam we właściwy sposób, więc wciąż się uczę. Wcześniej walczyłam o swoje, stawiając ludzi pod murem. Łamałam granice innych i pozwalałam przekraczać swoje. Nie umiałam mówić  szczerze o tym czego mi brakuje, co mi nie odpowiada w sposób otwarty, tak, by nie obwiniać i nie ranić bliskich. Upokarzałam i byłam upokarzana. Na własnym przykładzie pojęłam, że ludzie będą łamać moje granice, dopóki będą mieli moje zielone światło a nadzieja że przestaną mnie ranić tylko dlatego, że to nie jest fair, jest naiwnością z mojej strony. Dlatego mój wewnętrzny rycerz uczy się chronić tego, co jest dla mnie ważnie i najcenniejsze, tego, co stanowi o tym, kim jestem i jaka jestem: moich wartości, uczuć i emocji. Przez lata miałam włączony "program na świętą". Błędnie sądziłam, że poświęcając siebie, nie stawiając bliskim granic, okazuje im miłość. Nie skończyło się to dla mnie "happy endem". Doprowadziło jedynie do poczucia krzywdy i roszczeniowej postawy wobec innych. 

Terapia stała się narzędziem do naprawiania dziur w moim życiu. Przestałam używać gumy do żucia, by naprawić cieknący dach, bo zrozumiałam, że czasami muszę zerwać całe poszycie by na nowo stworzyć coś co będzie stabilne i bezpieczne dla mnie i moich dzieci. Co nie będzie wiecznie przeciekać i moczyć mi głowy w środku nocy. I nadal bywa mi cholernie ciężko, czasami tak bardzo, że brak mi oddechu. Zdarza się, że ryczę w samotności z samego środka trzewi tak głośno, że sąsiedzi sprawdzają, czy nie dzieje mi się krzywda. Mój płacz i ból świadczą o tym, że czuję i przeżywam, że nie stałam się "emocjonalnym betonem" (jak to określa moja serdeczna koleżanka) i że nie uciekłam. Stałam się autentyczna w swoich emocjach. Te wszystkie uczucia są moje i są prawdziwe, a terapia pomogła mi zrozumieć, że nie warto uciekać przed trudnościami i bólem, bo i tak kiedyś to mnie dopadnie i że muszę to przeżyć by nie tkwić w tym samym martwym punkcie, bo ból i poczucie skrzywdzenia mogą zatruć wszystko, co ważne i wartościowe. No a na co komu betonowa, wyprana z uczuć i emocji kobieta / mama / przyjaciółka / partnerka? 

Jestem nowicjuszką w samorozwoju i wciąż raczkuję w tej dziedzinie. Ale umiem już cieszyć się sobą, swoim towarzystwem i akceptować siebie, a to dla mnie już wiele. Dzięki temu dostrzegłam ludzi: tych blisko mnie i tych, których mijam na ulicy. Doświadczam niesamowitej ludzkiej życzliwości od obcych mi ludzi. To smutne, ale przez wiele lat byłam ślepa i głucha, choć wydawało mi się że jestem w bliskiej relacji z innymi, gdy tak naprawdę uciekałam od ludzi. Chowałam się we własnej głowie lub  w książkach.  Dzisiaj mam wokół siebie autentycznych – nie boję sie użyć słowa: zwyczajnych – ludzi, którzy stają się wyjątkowi przez to, jakie wartości wyznają i to, że potrafią żyć w zgodzie z tym, co czują i myślą. Dla mnie to wielka sztuka i podziwiam ich za to.

Choć brzmi to zadziornie, jestem dumna z siebie i z pracy, którą już wykonałam. Czasami wciąż ciężko jest mi obronić swoje decyzje i nie zawsze rozumiem klucz, według którego dokonywałam życiowych wyborów ale potrzebowałam terapii bym mogła wziąć odpowiedzialność za swoje życie i błędy. Bym przestała uciekać. Było mi niezwykle trudno to zrobić. A jeszcze trudniej wybaczyć sobie,  a  miałam sporo do wybaczenia. Sobie i innym. Krzywdziłam i byłam krzywdzona. Nie były to krzywdy wyrządzane świadomie. Raczej płynęły z odruchu obrony, potrzeby akceptacji i utrzymania się na powierzchni. Z potrzeby bycia kochaną i doświadczania miłości.

Dziś rozumiem, że nie wszyscy mają siłę, by się przez to przeczołgać i staram się to akceptować. Nie naciskać, choć wciąż mnie korci, bo wiem sama po sobie, jak bardzo zmienia to jakość życia i budowanych relacji. Sama nie byłam w pełni świadoma tego, jak będzie mi trudno, dlatego nie oceniam, lecz gorąco namawiam, bo wiem że warto. Idę powoli do przodu, ale w pamięci mam przeszłość. Poznaję ludzi, choć jeśli widzę, że ktoś próbuje podwieszać się na mnie, bez choćby próby zmiany siebie, mówię: NIE. To jest mój wyraz szacunku do siebie i pracy, którą już wykonałam. Drogi, którą przebyłam.

Podejrzewam, że ktoś, kto spojrzy na moje życie z boku, pomyśli że mam przechlapane i muszę być nieszczęśliwa. Suche fakty są takie, że mam 35 lat, przed sobą rozwód, ponownie straciłam pracę i muszę zacząć wszystko od nowa. Brzmi kiepsko i tak widzą to Ci, którzy mnie nie znają lub patrzą na mnie przez pryzmat moich dawnych błędów, nie dostrzegając pełnego obrazu. A ja wiem, że "dzisiaj" to kolejny etap, przez który muszę przejść. Wiem, że weszłam na niełatwą drogę. Na szczęście, spotykam na niej fantastycznych ludzi. Koniec jednego okazał się początkiem drugiego, bo znalazłam drogę do siebie. Znalazłam drogę do tego, co chcę robić w życiu i choć pewnie zajmie mi jeszcze parę lat, zanim zrealizuję swoje plany, wiem, że kiedyś to osiągnę. Pomimo bólu i strat i tego, że inaczej wyobrażałam sobie swoją przyszłość, moje obecne życie jest wystarczające, bo jest autentyczne i moje. I choć bywa ciężko i do dupy, jest prawdziwe. I wierzę, że kiedy już będę gotowa, przyjdzie odpowiedni czas, bym mogła doświadczyć dojrzałej miłości. Przyjdzie mój czas na zebranie plonów z pracy i wysiłku, którego się podjęłam.

Z wyrazami szacunku,

Ewa Ludwiczak.