Skip to content

screenshot1266019015 (1)

Moja mama dała mi jakiś czas temu fajną życiową radę, bo jako że jestem dość impulsywna, zdarza mi się reagować pod wpływem emocji, a potem żałować większości reakcji. Powiedziała mi, żebym zawsze dokładnie sprawdzała, czy jest o co się wkurzać, a potem i tak poczekała dwa dni, zanim zacznę daną sprawę rozwiązywać. Dzięki jej radzie nie pojawił się tu nigdy wściekły tekst na temat pewnego faceta z sieci, którego twórczość działa na mnie jak piasek między zębami. Dzięki tej samej radzie nie pojawił się tu dissujący go tekst, za to dziś, poniekąd dzięki jego tekstowi, mogę powiedzieć coś innego, za to o wiele ważniejszego.

Ów facet napisał jakiś czas temu tekst, w którym apelował do paszteciar, by nie podchodziły do niego, gdy on sam jest pijany. Człowiek pijany – człowiek łatwiejszy, a więc z troski o własne samopoczucie, zatroszczył się o to, żeby zamroczony alkoholem nie chodzić do łóżka z brzydkimi (jego zdaniem) dziewczynami. Zdjęcie do wpisu przedstawiało bardzo otyłą kobietę, która pożera ze złością na twarzy, wielkiego hamburgera. Skrót myślowy klarowny: kobieta z nadwagą = paskudna locha (cytat z wyżej wymienionego). Wierząc statystykom i numerkom, z jego opinią zgadzało się prawie tysiąc osób i podejrzewam, że gdyby tekst poszedł szerzej, byłoby ich znacznie więcej.

Jako dziewczyna z nadwagą, którą pewnie ów koleżka wrzuciłby do wora paszteciar i paskudnych loch, nie poczułam się przez ten tekst urażona, bo zwyczajnie nie interesuje mnie opinia ludzi, którzy plują tak potwornym jadem i reprezentują tak obcy mojemu system wartości. Zabolało mnie coś innego: to właśnie przez takich ludzi, jak on, tacy ludzie jak ja, mogą codziennie czuć, jak potworne jest życie. I nie przesadzam w tej chwili ani trochę.

Nie ma bardziej wrażliwych obszarów, od pewności siebie i samoakceptacji, szczególnie w okresie dojrzewania i wczesnej dorosłości, kiedy stawiamy pierwsze samodzielne kroki w niezależnym, odpowiedzialnym i dorosłym życiu. Jeśli ma się to szczęście i jest się wychowywanym przez pozbawionych kompleksów rodziców i ma się dbających o nasze samo-poczucie (celowo z myślnikiem dla podkreślenia znaczenia) bliskich, prawie nikt nie będzie w stanie zachwiać naszym światem. I, o ile, posiadając dużą pewność siebie, trudno jest (na całe szczęście) w nią zwątpić, o tyle droga do samoakceptacji, zbudowania pewności siebie i poczucia własnej wartości, jest cholernie długa, żmudna, przykra i trudna.

Nie będę się przed Wami nad sobą użalać, dlaczego kiedyś przestałam myśleć o sobie dobrze i któż to sprawił, że tak łatwo było mi uwierzyć, że gdybym:

a) była szczuplejsza
b) była bardziej elegancka
c) robiła rzeczy odpowiednie dla dziewczyn (?)
d) była kobieca (!)
e) miała mniejsze piersi (!!)
f) miała mniejsze poczucie humoru, a nie wiecznie się śmiała, bo to niepoważne,

to byłabym dopiero kimś, z kim można zacząć rozmawiać. A że osób, które tak mówiły, było kilka i to z najbliższego otoczenia, zwyczajnie w świecie wzięłam to za pewnik. I tak powstał gruby babochłop bez stylu, klasy, rechoczący, niczym pijany wuj Ździsiek na weselu. A w tym potworze zamknięta ja.

W wielkim skrócie, zamykając 13 lat w dwóch zdaniach: tak rozpoczął się proces oddzielania mnie od własnego ciała, którego nie czułam się już właścicielką. No bo nie ma już moich rąk, moich nóg, dłoni, stóp, brzucha, szyi i twarzy: są łapy, grube kity, brzuchol, podgardle i gruby ryj. Czasami miałam przebłyski, nie powiem. Myślałam sobie, że przecież mam jednak całkiem ładną twarz, mam szczęście i mam szczupłe łydki. Stopy też nie najobrzydliwsze.

Kiedy to zauważałam, zazwyczaj postanawiałam „o siebie zadbać”, więc robiłam diety. Pierwszą zrobiłam mając 16 lat, ważąc 52 kilo, bo usłyszałam, że mam jakiś taki wystający brzuch. 13-dniowa głodówka w upale, połączona z intensywnym sportem, zakończyła się 47-kilogramowym sukcesem. Rok później miałam 54 kilo. Urosły mi biodra, nieco powiększył mi się biust. Wtedy usłyszałam, że nie muszę tak często przychodzić na basen w odwiedziny do mojego ówczesnego chłopaka, bo trochę wstyd, że tak wyglądasz.

Nie wiem, czy wtedy się tym jakoś świadomie przejmowałam, ale pamiętam, że nie potrafiłam pojąć tego, jak ktoś może tak mówić do kogoś, kogo niby tam kocha. Usłyszałam, że będą konsekwencje, których nie chcę poznać. Poszłam więc biegać. Na pałę, nieprzygotowana, bez dobrych butów i rozgrzewki. Biegałam pod koniec października, codziennie przed szkołą. Nienawidziłam tego, byłam w tym kiepska, męczyłam się, marzłam. Któregoś dnia – chlast – zerwałam torebkę stawową i poszłam na miesiąc w gips. Pamiętam, że wtedy już zaczęłam się bać, że przez miesiąc bez ruchu przytyję i będą te konsekwencje. Stał się cud – schudłam, bo chodzenie o kulach wymagało sporo wysiłku i ładnie mi się wyrzeźbiły ramiona i wcięcie w talii. Miałam przez kilkanaście tygodni spokój.

Potem na chwilę wróciłam do dobrego samo-poczucia. Była studniówka, miałam piękną sukienkę, obojczyki, szczuplutką i długą szyję, ładne ramiona, płaski brzuch. Zaraz potem zachorował mój tata, ja zaczęłam się uczyć do matury – zagubienie, stres i strach. Kompletnie nie potrafiłam jeść, więc zaczynałam czuć, jak bardzo spada mi zdolność do myślenia, nauki, kojarzenia faktów. Zaczęłam więc jeść wysokokaloryczne rzeczy. Czekoladę, bardzo dobrze wypchane po brzegi kanapki, a u mojej Magdy, z którą się uczyłyśmy razem, jadłyśmy frytki.

Mój strażnik diety (i egzekutor) to zauważył i nastąpiły konsekwencje. Byłam tuż przed maturą, czułam się niedouczona, nieskupiona na tym, do czego uczyłam się od pierwszej klasy podstawówki, przerażona tym, co się zaraz może stać z moją rodziną i z tym, że moje plany na studia w Krakowie i życie w nim z kimś, właśnie legły w gruzach. A do tego wszystkiego stało się tak przeze mnie. Bo wyglądam źle. Bo jadłam.

Rok po dostaniu się na studia, moje dotychczasowe życie było wywalone na drugą stronę. Tata odszedł, byłam kompletnie sama w tym wcale nie takim fajnym Krakowie i czułam się potwornie źle. A ja byłam przekonana, że to wszystko przez to, że nie potrafiłam się powstrzymać od żarcia, bo przynajmniej nie musiałabym tego wszystkiego przechodzić sama.

Poznałam wtedy wyjątkowego człowieka, z którym się nawet związałam. Czas pokazał, że nadawaliśmy na kompletnie różnych falach, ale łączyła nas wielka, wielka miłościo-przyjaźń, chemia i szacunek do siebie nawzajem. Wtedy też, po raz pierwszy zagrałam nie fair wobec siebie. Człowiek, o którym mówię, bowiem akceptował mnie od najmniejszego palca u stopy, po najdłuższy włos na mojej głowie. Całą, bez wyjątku, bez żadnego ale, bez zastrzeżenia. Ja, zamiast to przyjąć, ucieszyć się i wykorzystać do tego, żeby się jakoś podnieść, założyłam, że albo on ma złe intencje, albo zwyczajnie coś jest z nim nie tak, bo przecież takie coś nie może się nikomu podobać. I zakończyłam ten związek.

Przyznam, że później praktycznie każdy facet, z którym się spotykałam, miał ze mną przesrane. Nie mam pojęcia, jak bardzo to musi być przykre być z kimś, kto tak bardzo źle się czuje ze sobą i nie móc nic z tym zrobić. Zdarzali się cudotwórcy, którzy czasem na chwilę potrafili wyłączyć mi to potworne myślenie o sobie. Czasem coś proponowali – wspólny sport, wspólne diety, wspólne wspieranie się. Nigdy nie działało to dłużej, niż przez kilka dni, więc kiedyś po prostu wlazłam na jakieś forum w internecie i zamówiłam nielegalną sibutraminę.

O Chryste, jakież to było przeżycie. Ja, córka katechetki, nigdy świadomie nie paląca zioła, nie próbująca żadnych narkotyków, łykam pochodną amfetaminy, którą nielegalnie kupiłam w internecie. A po drugie, nagle, przestałam potrzebować jedzenia. Po trzech tygodniach, wchodząc do toalety w krakowskiej Pauzie, gdzie było lustro na całą ścianę, nie poznałam się w odbiciu. Ten brak brzucha! Ten czarny golf, który świetnie leży! Wróciłam do świata normalnych ludzi.

Zaczęły mi się śnić za to koszmary i zaczęłam doznawać porażenia przysennego, które jest najgorszym doświadczeniem, jakie było mi dane przeżyć. Serio. Źle mi się myślało, źle sypiałam, brakowało mi słów na najprostsze przedmioty. Zapominałam, co mam robić, nie kończyłam niczego, co zaczynałam. Poza tym, leki stawały się coraz droższe, więc przestałam je brać.

Nie martwiłam się tym, jak bardzo źle się czuję i jak mnie te leki przeorały, bo byłam zajęta martwieniem się, że teraz znów przytyję i że znów będzie tak samo. Czyli źle, fatalnie, najgorzej. Generalnie nic się nie liczyło oprócz tego, jak wyglądam i jak bardzo inni widzą to, że tyję, chudnę, tyję, chudnę, tyję, chudnę i tyję.

Potem minęło kilka niedługich lat, bywało źle lub gorzej, aż trafiłam na osobę, która zgodziła się ze mną być. Mimo 74 kilogramów, dużego brzucha, krótkiej szyi i, co on zauważył, nieproporcjonalnie dużej głowy. Po kilku tygodniach usłyszałam słowa: Czuję się przez ciebie oszukany. Myślałem, że schudniesz jak się zwiążemy, a tu nic. Ja się z tobą związałem na okres próbny, a ty go właśnie zawaliłaś.

No i pomyślałam: Czyli jednak jest tak, jak myślałam – z kimś takim, jak ja, nie można być dobrowolnie. Bez oczekiwań, poświęceń, bez ukrytych celów, bez warunków, które muszę spełnić. No więc co ja mogę zrobić?

Nie być sobą.

Od tamtego czasu minęło kilka lat. Jeszcze rok temu idąc ulicą, przeglądałam się w każdym możliwym oknie, lustrze, karoserii samochodu i sprawdzałam, jak wygląda moje ciało. Czy znośnie (czyli czy udało mi się ukryć to, jak wyglądam naprawdę), czy   o h y d n i e.

I kurde, pewnego dnia jakimś cudem dotarło do mnie, jaką jestem podłą żmiją dla samej siebie. Czy jest na świecie choćby jedna osoba, którą traktuję podobnie podle? Czy oceniam ludzi po wyglądzie, nazywając ich pasztetami, lochami, tłustymi świniami, ohydnymi kreaturami? Czy uważam, że ktokolwiek w ogóle zasługuje na takie słowa i traktowanie? I czy uważam, że naprawdę ludzie oceniają mnie w tak kategoryczny, surowy i okropny sposób?

Przeraziło mnie wtedy to odkrycie, bo wiedziałam, że może to oznaczać zaakceptowanie siebie takiej jaką jestem, a przecież ja taka nie chcę być! Chcę być inna, lepsza, szczuplejsza. A że taka nie jestem, to się nie akceptuję. Proste. Koło się zamyka.

Jak ja mogę stworzyć jakąkolwiek zdrową relację z takim podejściem? Jak mam się czuć piękna, atrakcyjna, jak mam zaufać drugiemu człowiekowi, że pewnego dnia nie wytrzeźwieje, jak ten koleś, o którym wspominałam na początku, nie obudzi się obok mnie i nie stwierdzi: Ja pierdolę. Przecież ona jest gruba, brzydka. Przecież to pasztet.

Wiecie, kto potrafił zmienić moje myślenie o sobie samej w tak tragiczny sposób? Wy, moi najdrożsi czytelnicy.

Wy Tu nie przychodzicie, bo ktoś Was zmusił. Was tu nie ma dlatego, że ktoś Wam za to płaci. Nie mówicie mi miłych rzeczy, bo coś z tego możecie mieć. Nie śledzicie wpisów dlatego, że dam Wam na coś zniżkę, albo pokażę, gdzie można kupić piękne buty (chociaż akurat mogę Wam podesłać kilka linków na Allegro do pięknych butów za 20-30zł 😉 ). Was nie obchodzi to, jak wyglądam. Czy mam duży tyłek, czy mały. Czy mam cellulit, czy nie. To mi on przeszkadza, nie Wam.

To Wy pomogliście mi przejrzeć na oczy i zobaczyć, że to, czym się dzielę, a co płynie ze środka mnie (nazywajcie to głową czy sercem), jest we mnie najważniejsze. Ja to oczywiście wiedziałam, ale absolutnie tego nie czułam, zakładając, że większość ludzi myśli tak, jak ten typek.

To, co jest już dla mnie kompletnym majndfakiem, to zrozumienie znaczenia akceptowania siebie. Nie swojego bystrego (lub nie) umysłu i takiego, a nie innego ciała, i charakteru, i upodobań, i wad, i zalet. Tylko zaakceptowania siebie, na które to siebie, te wszystkie rzeczy się składają i tworzą nierozerwalną całość.

A kiedy uda mi się to zrobić już tak ostatecznie, choć myślę, że jestem już naprawdę blisko upragnionego celu, wtedy będę mogła sobie zmieniać to i owo. Różnica będzie diametralna, bo będę coś robić dla siebie, a nie po to, żeby dopiero siebie polubić i warunkowo dać szansę na dalszą wspólną drogę w zgodzie i harmonii.

A, zapomniałabym.

Dziękuję.